piątek, 7 marca 2014

To nie ty, to ja...

Wiele z nas miało "przyjemność" usłyszeć (niestety zdarza się, że: przeczytać w mailu lub SMSie) tego typu zdanie:

To nie ty, to ja...

 

Jeśli jeszcze tego nie słyszałyście, spieszę z wyjaśnieniem, że zdanie to wiąże się z nieuchronnym rozstaniem.

Składnia może być różna, ale sens pozostaje ten sam: zrywający mężczyzna sugeruje porzucanej kobiecie, że to nie z jej powodu wszystko się posypało, że ona jest w porządku, ale on... on okazuje się ma problem i bierze na siebie odpowiedzialność za rozstanie.

Skoro ze mną wszystko okej, to czemu mnie rzuca?! - zapyta niejedna z nas. Otóż okazuje się, że on:

a) musi uporządkować kilka bliżej nieokreślonych spraw,
b) nie czuje się gotów na tak zaangażowany związek,
c) stwierdza, że jednak nie powinien mieć dziewczyny itp.

203/365 - what could this be?
Gdy on musi coś uporządkować...

Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że to całkiem łagodny i bezbolesny sposób na rzucenie dziewczyny. Facet podkreśla, że jest piękna i wspaniała, ale on niestety zawiódł i związkowi nie podołał.

Pewnie w niedługim czasie od narodzenia się takiego konceptu rozstania wszystko świetnie działało: kobieta była rzucana, ale jednocześnie nie czuła się odtrącona z powodu własnych braków, ba, mogła nawet współczuć biednemu zagubionemu mężczyźnie.

Z czasem jednak, jak to z każdym genialnym pomysłem bywa, popularność stała się jego wrogiem i gdy coraz więcej kobietek zaczęło relacjonować między sobą scenariusz rozstania okazało się, że zdanie "to nie ty, to ja..." pojawia się zbyt często, by móc uznać je za oryginalne, indywidualne i prawdziwe. Koncept mógłby teraz śmiało zamieszkać w Wielkiej Encyklopedii Zrywania, gdyby taka istniała... a może istnieje?

Dlaczego uważam, że taki sposób rozstania nie jest bezbolesny, a nawet nie jest fair? Po pierwsze jest tak zmyślny, że wręcz tchórzowski. Mężczyzna niby bierze na swoje barki odpowiedzialność, ale tak naprawdę unika omówienia z dziewczyną prawdziwych przyczyn rozstania. Mężczyzna gra tu cierpiętnika, ale nie raz okazuje się, że tydzień mu zajęło uporządkowanie owych tajemniczych spraw czy dorośnięcie do kolejnego związku.

Czy zdarzyło Wam się usłyszeć takie słowa? Jakie były Wasz odczucia i jaka reakcja?
Czy uważacie taki sposób zerwania za akt odwagi (przyznanie się do własnych niedoskonałości) czy jednak tchórzostwo (unikanie omówienia sedna sprawy stosując chwytliwą formułkę)?

2 komentarze: